czwartek, 25 lutego 2010

Ptaki - Kuraki




Oto i Pan Kurak i jego żona. Wylądują za miesiąc na Wielkanocnym stole.



Nie ma zajęć ceramicznych bez ptasiora... to już chyba kiedyś mówiłam... :)

Co prawda jeszcze mamy post, a ja już zdążyłam ulepić pierwsze ceramiczne jaja i poszkliwić moje ptaki - niby kuraki.

Testowałam moje nowe szkliwo (czerwień kardynalska), które niestety trochę popłynęło. Efekt myślę, że mógłby być bardziej tragiczny jeśli taka ilość jak spłynęła mi z grzebienia, spłynęłaby z dzioba na brzuszek...


Hola!


Dziś odbyła się moja pierwsza lekcja hiszpańskiego. Już czuję, że nie te lata jak na naukę od zera, ale mam nadzieję, że mimo wszystko czegoś się nauczę :) Zaczynam się też obawiać, że mój francuski spowoduje, że kompletnie mi się wszystko będzie myliło... bo mam wrażenie, że jest wiele wspólnego...

Po powrocie z pracy i później z lekcji dopingowałam naszej sztafecie przy... kawce zainspirowanej niedawnym wypadem na Kanary. Przedstawiam moją wersję leche y leche :)
Udała się - wyszła jak "z obrazka" mimo, że nie mam ekspresu do kawy nie marząc nawet o spieniaczu do mleka.

Na spód wlewamy ok 0,5 cm - 1 cm zagęszczonego mleka słodzonego, później wlewamy latte z pianką lub czarną kawę, a później spienione mleko. Smacznego - słodkiego!

Hasta pronto!

niedziela, 21 lutego 2010

co powie ryba?



Co by powiedziała ta ryba, gdyby ktoś ją poprosił o wywiad? :)

...
- po pierwsze:
"jestem rybą sumatrańską o błyskotliwym wnętrzu podczas ciemnych nocy",
- po drugie:
"w moim wnętrzu kryje się ciemność, a sama lubię jasność"
po trzecie:
- "uwielbiam kolczyki"

... i kto powiedział, że ryby głosu nie mają?

Oto i moja rybka z ciemnej gliny, szkliwiona "Sumatrą". Stoi na komodzie koło łóżka i do niej co wieczór odkładam moje kolczyki, które znikają z jej wnętrza nad ranem.

prosto z tubki...


Zatęskniło mi się za górami, więc je wycisnęłam prosto z tubki...
Efekt? Chyba się wstydzę pochwalić :)

Weekend minął "jak z bata strzelił". Był nowy film Polańskiego, kolejni LOSTowi przyjaciele... eh i oto rozpoczęła się seria mojego nałogu - nowe odcinki prosto z USA. Dr. House idzie tymczasem w odstawkę - sezon 6 obejrzany. Teraz od wtorku do wtorku :]

PS po moich wypadach kanaryjskich mam postanowienie: uczę się hiszpańskiego. Zrobiłam pierwszy krok: zapisałam się na kurs. teraz trzymać kciuki, aby wytrwać i nie siedzieć po godzinach w Królestwie Posępnego Czerepu, bo z lekcji nici...

wtorek, 16 lutego 2010

w kwitnących turkusach...






Przez te całe moje wojaże zrobiło się mało ceramicznie. Po powrocie z przyjemnością zajrzałam do pracowni i poszkliwiłam kolejne rybki :] i... oczywiście ptasiory :]

Prawdę mówiąc zastanawiałam się czy już nie zanudzam wrzucając tyle tych fotek z Kanarów, ale miałam nadzieję, że chociaż w ten sposób podeślę trochę ciepłych promyków.

Dziś ceramicznie. Czas najwyższy.

Miseczka w kwitnących turkusach. Baraszkują w niej pomarańcze prosto z Teneryfy. Uchowały się jakoś w plecaku...

Kwiat to odbita w jeszcze świeżej glinie serwetka szydełkowa zrobiona przez moją babcię. Wtarłam w powstałe zagłębienia ciemno-niebieskie szkliwo, aby wydobyć fakturę. Całość poszkliwiona transparentnym turkusem. I ot taka wyszła miseczka w kwitnących turkusach.

sobota, 13 lutego 2010

szczypta Teneryfy


Będąc na Teneryfie, czy innych wyspach archipelagu Kanarów, trzeba spróbować lokalnych specjałów.

Zupełnie inaczej niż w Polsce smakują owoce - są bardziej soczyste i słodkie. W szczególności świeża papaya, gujawa, czy mango i pomarańcze.



Koniecznie trzeba spróbować bananów, a właściwie bananków, których plantacje ciągną się na zboczach Teneryfy. Są one wielkości dłoni. To z nich robiony jest kanaryjski likier bananowy.

Do ryby, czy ziemniaków polecam sosy tzw. mojo, które występują w dwóch podstawowych odmianach: zielony z kolendrą i czerwony z ostrą papryczką. Można je kupić gotowe w słoiczkach lub suszone w pudełku do rozrobienia z oliwą i wodą.

Inną odmianą sosu jest sos robiony z lokalnego sera doprawiany papryką. Ja ser próbowałam w stanie „oryginalnym” – w kawałku. Jest to intensywny w smaku, dojrzewający ser o konsystencji gęstego serka topionego. Przez niektórych domowników reprezentujący tzw. „śmierdziele” :]


Jeśli chodzi o słodkości, to nie miałam okazji spróbować niczego lokalnego – przynajmniej tak mi się wydaje… bo trochę inne wydawały mi się ciasteczka, które były pieczone na Lanzarote, ale nie wiem czy są tutejszym przysmakiem. Są to jasne wypieki z mąki pszennej z cynamonem i esencją waniliową. Słodkie, ale bez czekolady :[

Cieszę się, że miałam okazję pić słynną kawę leche y leche, która jest słodyczą samą w sobie – na dnie zagęszczone, słodzone mleko, warstwa kawy i na wierzchu kolejna warstwa mleka w postaci mlecznej pianki. Ponad miesięczny odwyk kawowy został zniweczony… :]

O Teneryfie...

Puerto de la Cruz.


Teneryfa to zaraz po Gran Canarii najsłynniejsza wyspa archipelagu Kanarów. Ze względu na „łatkę” wyspy plażowiczów i imprezowiczów, moje nastawienie nie było zbyt entuzjastyczne. Wyspa jest piękna, ale w porównaniu z Lanzarote strasznie zatłoczona (owszem jest koniec karnawału, ale nie i tak większość turystów to emerytowani Niemcy :p).

Na Teneryfie jest bardzo dobra komunikacja autobusowa, dlatego też wystarczą 3-4 dni, aby zobaczyć jej największe atrakcje. Później polecam zaszyć się w jakimś mniej popularnym miejscu lub uciec na pobliską Gomerę.


Miejsca, które polecam na Teneryfie, to oczywiście górujący na wyspą Pico de Teide – 3718 m n.p.m. – najwyższy szczyt Hiszpanii. Na teren Parku Narodowego dojeżdżają autobusy, a pod szczyt można wjechać kolejką gondolową (Teleferico). Wjeżdża ona na wysokość 3555 m, co dla ludzkiego organizmu jest wyraźnie odczuwalne.


Wyspę pod względem pogodowym i komunikacyjnym można podzielić na północną i południową. Będąc na północy warto zajrzeć do miasteczek La Orotava i La Laguna będących kwintesencją kanaryjskiego stylu. Mając więcej czasu można odwiedzić mało porywającą, ale bądź co bądź stolicę wyspy Santa Cruz oraz położone na przeciwnym brzegu Puerto de la Cruz. Miejscowości są zatłoczone, ale mają swój urok.



La Laguna.

La Laguna.

La Orotava i w tle szczyt Pico de Teide.

Icod de los Vinos i Drago Millenario.



Jadąc na południe warto zatrzymać się w Icod de los Vinos, gdzie stoi ponoć 800 – letnie drzewo – Drago Millenario. W drodze na południe mija się liczne gaje bananowe, a trasa wije się serpentynami pod górę roztaczając coraz piękniejsze widoki docierając do masywu Teno. Masyw ten kończy się najwyższymi klifami w Europie – Los Gigantes – ok. 600 m.




Z górskiej miejscowości Masca można zejść do ich podnóża (trasą trwającą ok. 3 h). Stamtąd najlepiej wrócić wcześniej zarezerwowaną łodzią do miejscowości Los Gigantes. (Łodzie turystyczne często wypływają z portu w Los Gigantes na ocean, gdzie można oglądać delfiny i wieloryby – w drodze powrotnej dobijają do brzegu klifu w punkcie zwanym Playa de Masca).




czwartek, 11 lutego 2010

z Lanzarote na Teneryfę...

Widok z samolotu i z okna hotelu - szczyt góruje nad wyspą.
Najwyższa góra nie tylko Wysp Kanaryjskich, ale i całej Hiszpanii – Pico de Teide -3718 m n.p.m.


Po wizycie na Lanzarote, czas na Teneryfę. Bardzo wiele, chyba zbyt wiele, oczekiwałam od tego miejsca i niestety się zawiodłam. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto tu przyjechać, bo mimo wszystko warto, ale na pewno nie na tydzień. Myślę, że 3-4 dni byłby wystarczające. Jest luty, a tłumy turystów i nastawienie na masowość dobija. Po 3 dniach spędzonych w Puerto de la Cruz i zwiedzeniu urokliwej północy uciekliśmy do mniej obleganego południa i schowaliśmy się w cieniu Los Gigantos.


Z Teneryfy mamy lot do Polski, więc po objechaniu najładniejszych i najważniejszych punktów na Teneryfie – czas na wylegiwanie się.


Playa Blanca



Playa Blanca to miejscowość na południu Lanzarote. Kiedyś urocza wioska rybacka, a dziś prężnie rozwijający się kurort. Są tu liczne hotele i plaże. Warto tu zajrzeć, aby zobaczyć czarne piaski schodzące do oceanu i podziwiać z oddali sąsiednią wyspę Fuertaventurę.


Niestety szybko z Playa Blanca uciekliśmy, ale było warto tu przyjechać dla samej trasy, która wiedzie przez słynne Salinas de Janubio – zatokę, która wygląda jak szachownica, bowiem pocięta jest na poletka, gdzie odparowuje się wodę morską i pozyskuje sól.


W drodze mija się uroczą wioskę Yaiza, z której droga prowadzi do Parku Timanfaya – z oddali można podziwiać Montanas de Fuego – góry ognia. Pozostała część trasy biegnie wzdłuż wschodniego brzegu Lanzarote, gdzie widać usiane małe, białe domki na stokach gór.




Będąc w Playa Blanca warto pojechać 5 km na zachód, gdzie za klifami rozciągają się bardziej odludne i piaszczyste trzy białe plaże : Playa de Papagayo, Playa de Mujeres i Puerto Muelas.

Na wschód natomiast od Playa Blanca znajduje się najbardziej wysunięty na południowy-wschód cypel z latarnią – Punta de Pechiguera.

Caleta Famara - Lanzarote






Charakterystyczne dla Lanzarote „kominki” – trochę jakby mauretańskie (?).




Piękna, opuszczona „kamienica” nad brzegiem oceanu. Stali mieszkańcy to para gołębi.

Caleta de Famara to urocza wioska z najdłuższą na wyspie Lanzarote, bo 6-cio kilometrową, piaszczystą plażą. Ale nie tylko z tego powodu warto się tu wybrać. Po pierwsze jest to urocza rybacka osada, gdzie mało kto zagląda poza surferami i nielicznymi mieszkańcami wyspy, po drugie można zjeść świeżo złowione ryby, po trzecie plaża rozciąga się do imponującego klifu, więc widok jest piękny. W oddali można też dostrzec La Graciosę. Jest błogo i spokojnie.



poniedziałek, 8 lutego 2010

Teren diabła Timanfaya



Punktem obowiązkowym w czasie wizyty na Lanzarote jest Park Narodowy Timanfaya. Jest to obszar ponad 5 tys. hektarów, który został wyznaczony dzięki staraniom Cesara Manrique`a w 1974 r. Jest to obszar pokryty zastygłą lawą, tufem i kamieniami, z którego wyrastają wierzchołki wulkanów – krajobraz niebywały, zupełnie inny niż wcześniej widziałam – jak czarna, ostra w dotyku pustynia.

Będąc w okolicy Puerta de Mujeres pisałam, że to teren czarno-zielony – tam roślinność zdążyła się zadomowić w przeciwieństwie do terenu Parku Narodowego Timanfaya. Przyczyną jest całkiem niedawna aktywność wulkanów. W 1730 r. rozpoczęły się trwające 25 lat erupcje. Większość ludności uciekła na północ wyspy. Ostatnie erupcje miały miejsce w 1824 r. Od tamtego czasu, aż do lat 70. obszar ten był tylko eksplorowany przez naukowców - nie było nawet dróg.

Dopiero za sprawą wyżej wspomnianego artysty, który jednocześnie dbał o zachowanie nienaruszonego stanu wyspy powstał Park Narodowy, droga i restauracja El Diablo, dla której Manrique zaprojektował logo – diabła Timanfaya, który stał się symbolem nie tylko samej restauracji, ale parku i całej wyspy.











Ciężko ocenić skalę tego plateau, ale to kilkaset metrów, a niekiedy kilometry ostrego i twardego żużlu. Na spacer warto założyć górskie buty.

Ten czarny wulkan swój kolor zawdzięcza swoim sąsiadom. W czasie aktywności opadający pył wulkaniczny został spychany przez wiatr od oceanu w głąb wyspy.





Najwyższe wulkany – widoczne na zdjęciach – to Montanas de Fuego – Góry Ognia, które były aktywne w XVIII w.


Park można zwiedzić na kilka sposobów, a dokładnie na 3 :], ponieważ nie jest do niego tak łatwo się dostać bez samochodu, a po drugie nawet jak już tam dotrzemy, to nie można po terenie zalanym przez lawę (czyli cały teren oprócz jedynej asfaltowej drogi) chodzić samemu. Wycieczki piesze są możliwe wyłącznie z przewodnikiem i jak się okazało nie są popularne – korzysta z nich ok. 1-5% turystów przybywających do Parku.


Przystanki autobusowe są niestety zbyt daleko oddalone od wejścia do parku, aby wybierać ten środek transportu. Najbliższe: Yaiza, czy rondo w La Hoya i Montana Blancha, to zbyt odległe miejscowości, aby oprócz spaceru od autobusu dokładać sobie spacer po żużlowej pustyni, a raczej asfaltowej drodze, bo po parku bez przewodnika to niemożliwe.

Najbardziej popularna i najprostsza metoda to wycieczka fakultatywna autokarem drogą Ruta de los Volcanes. Podczas godzinnej ponoć wycieczki słucha się opowieści w różnych językach na temat parku i niestety to co zadecydowało, że na taką wycieczkę się nie wybraliśmy, to fakt, że z autokaru w ogóle się nie wysiada… Druga możliwość do Ruta de los Camelos – przejażdzka podobna tylko na wielbłądach, z których także się nie z siada – ta opcja absolutnie odpadła – kiepska atrakcja jak dla mnie.


Na szczęście udało nam się znaleźć byłego pracownika Parku Narodowego - Marcelo, z którym wybraliśmy się na pieszą wycieczkę. Po 5 latach pracy w PN Timanfaya założył on swoją firmę (www.canarytrekking.com) i organizuje wyprawy piesze po tym chronionym terenie.


W kamieniach powulkanicznych można znaleźć piękne zielone kamienie półszlachetne – oliwiny.

Gęstsza lawa przesuwając się powoli zastygała, a w jej wnętrzu bardziej rozgrzana i rzadsza toczyła korytarze, którymi można poruszać się z plateau aż do wierzchołka wulkanu.